Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

Andrzej zwany "czerwonym paznokciem"

Grzegorz Szkopek
Andrzej Miszczyński był jednym z pierwszych zawodników Wisły wytransferowanych na Zachód. Grał przez trzy lata w Danii. Tam szybko dał się poznać jako twardy zawodnik i zyskał przydomek "czerwony paznokieć".

Andrzej Miszczyński był jednym z pierwszych zawodników Wisły wytransferowanych na Zachód. Grał przez trzy lata w Danii. Tam szybko dał się poznać jako twardy zawodnik i zyskał przydomek "czerwony paznokieć". Dzisiaj 46-letni Miszczyński nadal gra w piłkę ręczną.

Od samego początku był skazany na handball. To dlatego, że chodził do SP 16, która w tamtych czasach specjalizowała się w piłce ręcznej. Zaczął w nią grać w piątej klasie. Od razu został kołowym. Ale nie od razu trafił do Wisły. Pierwszym klubem, w którym grał była Masovia. – Po jednym z meczów z Wisłą trener Edward Koziński zapytał się jakim cudem znalazłem się w Masovii – wspomina. – A powód był prozaiczny. W tamtym czasie w Masovii można było dostać dobrej jakości trampki. Tym kaperowano młodych chłopaków. Miało to znaczenie, bo wtedy graliśmy jeszcze na asfalcie. I buty bardzo szybko się niszczyły.

Przez wiele lat, jako młody zawodnik Miszczyński, grał na asfalcie. – Proszę sobie wyobrazić kołowych czy skrzydłowych, którzy rzucali z padem – mówi. – A tak robili. I mało kto był poobcierany. Ale ten asfalt odbił się na zdrowiu. Gdy pojechałem do Danii miałem 30 lat. Po badaniach lekarz stwierdził, że stawy kolanowe i łokciowe mam jak 60-latek.

Miszczyński wspomina, że w tamtych czasach nie było mowy o odnowie biologicznej. Jedyna był prysznic i to tylko przez dwie-trzy minuty, bo była kolejka. – Na jednym z obozów już z seniorami, spaliśmy przez dwa tygodnie w schronisku, w którym nie było ciepłej wody. Dzisiaj żaden zespół nie wsiadłby do autokaru, gdyby miał mieszkać w takich warunkach – mówi.

Jednocześnie Miszczyński uważa, że trafił w jeden z najlepszych okresów szkolenia w Wiśle. – Stanisław Suliński i Edward Koziński byli nie tylko trenerami, ale też pedagogami. Zawodników nie tylko się szkoliło, ale też wychowywało – twierdzi. - Sfera zachowania i kultury była równie ważna jak i sfera sportowa. I to, że teraz człowiek jest jaki jest to po części ich zasługa.

W polskiej lidze spędził 12 lat. – Miałem to szczęście, że grałem w drużynie, która zdobyła pierwszy historyczny medal mistrzostw Polski. Był to brąz w 1990 r. – wspomina. I po tym medalu wyjechał z Polski. Właściwie dopiero wtedy mógł wyjechać. Bo w tamtych czasach sportowców obowiązywał limit wieku. Gdy go osiągnęli dopiero wtedy mogli opuścić nasz kraj.

Wszystko zaczęło się na ligowym meczu z Pogonią Szczecin. Byli na nim przedstawiciele duńskiego IF Bronderslev. I zaproponowali Miszczyńskiemu kontrakt. – Miałem też propozycje z Belgii i Niemiec – opowiada. – Ale to były kontrakty czysto sportowe i to tylko na rok. A ja miałem już 30 lat i trzeba było myśleć o przyszłości. Duńczycy chcieli, żebym przyjechał z rodziną. Miałem też normalnie pracować i trenować trzy razy w tygodniu. To mi bardzo odpowiadało.

Do IF Bronderslev Miszczyński trafił razem z innym graczem Wisły Waldemarem Sobolewskim. Duńczycy w tym czasie awansowali do I ligi i mieli dość mocarstwowe zapędy. - W tamtym czasie grał w tym klubie na lewej połówce obecny trener reprezentacji kobiet Danii, a na prawej do niedawna szkoleniowiec Flensburga – mówi Miszczyński. – Mnie ściągnęli głównie dlatego, że potrzebowali środkowego obrońcy.
Miszczyński wspomina, że na pierwszym treningu ćwiczyli obronę jeden na jeden. – Naprzeciwko mnie stanął skrzydłowy, który miał tak ze 160 cm wzrostu – opowiada. – Pomyślałem sobie z czym do ludzi. A on zrobił taki zwód, że prawie wypadłem z butów. Potem dawałem sobie z nim radę.

Pierwsze cztery mecze były trudne dla Miszczyńskiego. Zarobił w nich cztery czerwone kartki i złamał cztery nosy. – Rywale bardzo się na nas szykowali – mówi. – Bo w prasie były artykuły o nas i chcieli nas sprawdzić. My mieliśmy taką gierkę, że schodziłem na rzut i cały czas byłem atakowany na tzw. proste ręce. W Polsce byłem przyzwyczajony, że za to są dwie minuty. Tam sędziowie w ogóle nie reagowali. Kilka razy lądowałem więc boleśnie na parkiecie. Musiałem się jakoś odgryźć, bo inaczej nie miałbym życia na parkiecie. Efekt był taki, że w czterech meczach złamałem cztery nosy. Ale czerwone kartki nie były za to. Gdzieś od piątej kolejki już zaczęli mnie traktować jak swojego. Wiedzieli, że jeśli chcą ze mną grać brutalnie to przyjmę ich warunki i nie koniecznie przegram.
Po tych czterech pierwszych meczach w jednej z gazet ukazał się tekst o Miszczyńskim. Właśnie w nim dziennikarz dał mu przydomek „czerwony paznokieć”.

Miasteczko, w którym mieszkał miało ok. 25 tys. ludzi. – Całe żyło piłka ręczną - mówi. - Nasz transfer był naprawdę nie lada wydarzeniem. Byliśmy trochę postrzegani jak gwiazdy, pisała o nas prasa, telewizja był w domu. Wszyscy mnie znali. Na każdym kroku spotykałem się z życzliwością. Dla nich zespół piłki ręcznej był wartością samą w sobie. Postrzegali nas jako ludzi, którzy mają pomóc ich drużynie, żeby o niej i o ich mieście było głośno w Danii.

W kontrakcie Miszczyński miał wiele zobowiązań wobec lokalnej społeczności. Musiał chodzić na treningi dzieci, żeby najmłodsi mogli się spotkać z poważnym zawodnikiem. Był też zapis o spotkaniach z kibicami. – Po meczu nie mogłem wykapać się i iść do domu – opowiada. – Nawet o 21. musiałem iść do cafeterii, wziąć sobie piwo i czekać na petentów. Nawet do północy. I kolejny mecz rozgrywał się tam. Były dyskusje, przeżywanie każdej akcji, wielkie emocje. To miało istotny wpływ na budowanie atmosfery i w zespole i w jego otoczeniu. Dla tych kibiców stawaliśmy się prawie jak członkowie rodziny, bo on zawsze mógł podejść i porozmawiać.

Miszczyński wspomina, że nie zawsze te rozmowy były przyjemne. – Po przegranym meczu bywało, że podchodził kibic i mówił, iż w tamtej akcji to zagrałeś jak junior – mówi. - Możesz z nim na ten temat dyskutować. Jednak on tego nie robi złośliwie, nie uważa cię za złego zawodnika. Po prostu wyraża swoja opinie o konkretnym zagraniu. Ty się też na niego nie obrażasz, bo wiesz, że przemawia przez niego jakaś troska. Niestety trochę inaczej wygląda to u nas. Krytyczne uwagi zbytnio bierzemy do siebie.
Miszczyński przeżył też kilka zabawnych wpadek. – Na początku mojego pobytu podczas jednej z pierwszych wizyt w cafeterii podpuścili mnie, żebym uderzył w dzwon. Oczywiście uderzyłem, a to oznaczało, że stawiam wszystkim w barze kolejkę - opowiada.

Skończył grać w styczniu 1993 r. Odbyło się to z dnia na dzień. Zmusiły go do tego sprawy zawodowe. - Firma, z którą zresztą współpracuję do dzisiaj, chciała, żebym na dwa-trzy miesiące przyjechał do Polski. Jeśli nie to mieli szukać innego człowieka. W grudniu po ostatnim meczu ligowym poszedłem do trenera i powiedziałem, że muszę skończyć, bo wyjeżdżam do pracy. Muszę przyznać, że zostało to przyjęte dość normalnie. Tam jest to naturalne, że mieszka się tam, gdzie jest praca, a nie odwrotnie. Zdarzało się, że w ciągu sezonu właśnie z tego powodu odchodziło dwóch-trzech graczy.

Po powrocie do Płocka Miszczyński miał propozycję grania w Wiśle. Ale z niej nie skorzystał. Jak mówi nie chciał blokować młodych zawodników, którzy za dwa lata sięgnęli po mistrzostwo Polski.
Po skończeniu kariery Miszczyński zajął się biznesem i błogim lenistwem. – Przez trzy lata nic nie robiłem – mówi. – Aż zacząłem ważyć 120 kilo. Wtedy powiedziałem sobie dość tego. Zresztą zalecenia lekarskie też były takie, żeby wrócić do sportu.

Zaczął się więc ruszać. Od dwóch lat znowu biega po parkiecie. Tym razem w Hand Medzie, który z powodzeniem radzi sobie w II lidze. – Hand Med. to dla mnie taka terapia – mówi. – Mam nadzieję, że jak będę miał 50 lat to jeszcze zdobędę bramkę. Ale idea Hand Medu to nie tylko ligowe potyczki. To przyciąganie wszystkich, którzy uprawiali piłkę ręczną. Po to, żeby być razem. Żeby jednoczyć to środowisko. Bo nas w tym mieście jest bardzo wielu. A ja mam takie wrażenie, że nasz najważniejszy klub za bardzo nie szanuje korzeni i tradycji.

Miszczyński przyznaje, że sport nauczył go życia w kolektywie, lojalności wobec kolegów, radzenia sobie z porażkami. Wpłynął też na życie rodzinne. – Miałem to szczęście, że moja żona Elżbieta też uprawiała sport – mówi. – Była lekkoatletką. Sport więc był jej bliski. Rozumiała, że muszę wyjechać na kilka dni, albo tygodni. Gdy urodziły się córki byłem aktywnym piłkarzem ręcznym. Lwia część pracy związana z wychowaniem dzieci spoczywała na żonie. Ale wytrzymała. Może to wynikało z jej doświadczeń sportowych, że jest ciężko, ale nie poddajemy się i dalej walczymy.

Dzisiaj córki Miszczyńskiego Marta i Anika to dorosłe kobiety. Miszczyński swój czas dzieli między firmę, dom i Hand Med. Nie ma więc zbyt wiele wolnych chwil na jakieś hobby. – Do łowienia ryb jeszcze dorosnę – deklaruje.

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

"Szpila" i "Tiger" znowu spełniają marzenia

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera

Materiał oryginalny: Andrzej zwany "czerwonym paznokciem" - Radom Nasze Miasto

Wróć na radom.naszemiasto.pl Nasze Miasto